- Skoszarowani na islandzkiej ziemi
- Wybuch Fagradasfjall
- Źródła, wodospady, deszcz i prysznic czyli woda, woda, woda …
- Czarne plaże, kolorowe kaniony, niebieskie lodowce
- „Epoka lodowcowa”
- Po wschodniej stronie Krainy Lodu
- Islandzkie safari
- Magiczny Snaefellsnes
- Golden Circle w oparach wulkanu
- Reykjavik na „do widzenia”
Noc była słaba, gdyż byłam „brutalnie” traktowana przez odnóża Młodego, którego ręce wbijały mi się w żebra i łopatki, a nogi kopały mnie bezlitośnie. Nie wiem co mu się śniło, ale dzisiaj śpi u siebie, a my z Łukaszem będziemy mogli się wyspać.
Dzień jednak zapowiadał się ekscytująco i obiecująco. Przed nami wielorybie safari, podczas którego bardzo, ale to bardzo liczyłam na orki i maskonury, o wielorybach – głównej atrakcji – oczywiście nie wspominając.
Cały rejs wodami zatoki Skjalfandi potrwał prawie 3 godziny. W trakcie mieliśmy okazję oglądać w sumie sześć humbaków, w tym matkę z młodym. To absolutnie niezwykle móc znów zobaczyć te ogromne ssaki, które wyróżnia przepiękny ogon z białym wzorem na spodzie. Wzór jest jak odcisk palca, unikatowy i niepowtarzalny. Mając do czynienia z niespotykaną dotąd ilością tych stworzeń podczas jednego safari, mogliśmy zaobserwować, że niektóre z nich są bardziej lub mniej śmiałe. Jedne przepływają tak blisko statku, że można się ich wystraszyć lub dotknąć, inne z kolei wolą być podziwiane z większego dystansu. Spektakl uzupełniały maskonury, które w małych grupkach siadały na wodzie i dawały nura, ilekroć statek podpłynął zbyt blisko. Zachwyt w oczach naszych współtowarzyszy, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji uczestniczyć w takim safari, utwierdził nas w przekonaniu, że warto było zboczyć w kierunku wód Morza Norweskiego.
Po wyjściu na ląd, robimy szybkie zakupy w Husaviku, uzupełniając ofertę menu obiadowego o kolejne makarony i sosy pomidorowe, po czym oddalamy się w kierunku następnej destynacji, jaką jest … wodospad Godafoss.
Wodospad bogów, bo to oznacza nazwa po islandzku, jest z pewnością nieziemsko urokliwy, nawet jeśli wody rzeki Skjalfandafljot spadają kaskadami tylko do 15 metrów wysokości. Wodospad jest ważny z punktu widzenia historii Islandii, albowiem to nad nim pożegnano wiarę w pogańskich bogów islandzkich, a przywitano chrześcijaństwo. Spacer po obu stronach kanionu, którym dalej płynie rzeka z wodospadu zajął nam dobrą godzinę. Postanowiliśmy wykorzystać te piękne okoliczności przyrody i zrobić sobie obiad nad wodospadem.
Po obiedzie ruszamy dalej. Przemierzamy bezkresne pustkowia, wijemy się między górami, ośnieżonymi z jednej strony, zielonymi z drugiej. Objeżdżamy nawet półwysep Vatsnes, gdzie znajduje się słynna skała Hvitserkur przypominająca nosorożca, słonia lub jednorożca – co kto woli. A wszystko to, by zamknąć dzień oglądaniem fok, które tutaj mają swoje kolonie. Niestety, foki mają sezon lęgowy do 20 czerwca, więc postanowiliśmy im nie przeszkadzać.
Ok. 21.30 zatrzymujemy się na uroczo położonym kempingu w Hvammstangi z widokiem na góry, które do złudzenia przypominają Śnieżne Kotły, tyle że w skali mikro.
Podsumowujemy dzień pełen wrażeń: konie, humbaki, maskonury oraz inne rozliczne ptaki, stada owiec, w których zawsze musi się trafić ta jedna czarna. Może nie było orek czy fok, ale spotkanie z takim towarzystwem nie pozostawia człowieka obojętnym.