- Skoszarowani na islandzkiej ziemi
- Wybuch Fagradasfjall
- Źródła, wodospady, deszcz i prysznic czyli woda, woda, woda …
- Czarne plaże, kolorowe kaniony, niebieskie lodowce
- „Epoka lodowcowa”
- Po wschodniej stronie Krainy Lodu
- Islandzkie safari
- Magiczny Snaefellsnes
- Golden Circle w oparach wulkanu
- Reykjavik na „do widzenia”
Wieczorem w Skaftafell pogoda się poprawiła na tyle, by część wycieczki postanowiła przespacerować się pod lodowiec Vatnajokull, a w zasadzie jego jęzor Skaftafellsjokull. Prawie 5km przyjemnego spaceru z podbitymi rekordami prędkości, z widokiem na szczyt Hafrafell. Wróciliśmy ok 23, akurat na kolację, którą przygotował Młody z Tatą.
Następnego dnia rano wczesna pobudka. O 10 startujemy na wycieczkę na lodowiec, ale wcześniej trzeba jeszcze oporządzić kamper po tych kilku dniach użytkowania: uzupełnić wodę i wylać zawartość toalety. Umówiliśmy się, że kto skorzysta z kamperowego kibelka w celu innym niż siku, odpowiada za opróżnienie. Ze spuszczoną głową powoli do stacji opróżniania idzie … Łukasz 🙂
Punkt 10 stawiamy się w chatce „Arctic Adventures”, gdzie czeka już na nas polski przewodnik Paweł. W 13-osobowej grupie jedziemy pod jęzor Fjallsjokull, gdzie – wyposażeni w kaski, czekany, raki i uprzęże – ruszamy na eksplorację lodowca. Paweł pokazuje nam przepiękne lodowe formacje, szczeliny głębokie na 100 metrów, lodowcowe oczka wodna, fantazyjne rzeźby, miejsca, gdzie można bezpiecznie skosztować lodowej wspinaczki. Opowiada nam także o skutkach zmian klimatu, które w tym miejscu są szczególnie widoczne. Przy postępującym ociepleniu, lodowiec Vatnajokull, który jest przecież największym powierzchniowo lodowcem Europy, zniknie za … 150 lat. Z punktu widzenia cyklu życia ziemi, to jak za sekundę ;( Ja sama widzę jak cofnęły się jęzory, które 4 lata temu były widoczne z drogi… Kończymy nasz mały lodowcowy trekking ok. 13.30.
Po kanapulkach i cieplej herbacie jedziemy dalej. Ok. 60km dalej czeka na nas jedna z islandzkich perełek – lodowcowa laguna Jokulsarlon. Głębokie na prawie 250 metrów jezioro, do którego wpada topniejący lód z jęzora Breidamerkurjokull, łączy się kanałem, który górki lodowe wprowadza prosto do Oceanu Atlantyckiego. Podziwiamy ten spektakl natury oraz dziką faunę, w postaci szarych fok czy biało-czarnych ptaków, które nurkując do złudzenia przypominają pingwiny. Niestety uległam temu złudzeniu i krzyczałam, że „tu są pingwiny”, dopiero po chwili – ze wstydem – uświadomiłam sobie, że plotę bzdury, bo pingwinów w Arktyce nie ma. 🙂
Te same górki lodowe, które niewinnie pływają po jeziorze, ocean wyrzuca na pobliską Diamentową Plażę, diamentową, gdyż na czarnym piasku skrzy się topniejący od słońca lód. Światło słoneczne, które chyba specjalnie dla nas postanowiło rozświetlić pochmurne dotąd niebo, potęguje spektakularność tego zakątka Islandii.
A teraz czeka nas długi transfer. Musimy przejechać przez południowo-wschodnie fjordy, by przedostać się na północną część wyspy. Niech nikogo nie zwiedzie jednak słowo „transfer”. Kiedy planowałam wycieczkę, szukałam atrakcji w tej części Islandii. Google pokazywał muzea lub sklepy w miasteczkach, ale żadnych punktów do zatrzymania się. Teraz już wiem dlaczego. Cała pokonana dzisiaj droga to jeden, długi, ciągnący się na kilkaset kilometrów, cud natury. Góry w każdej postaci – zalesione, ośnieżone, kuszące i nieprzystępne, wodospady opadające w dół z różnych wysokości, jedną, dwiema, kilkoma kaskadami, wysokie i niebezpieczne klify opadające w dół do wzburzonego oceanu – dzięki Bogu, była wtedy taka mgła, że nie musiałam na to patrzeć. W zasadzie wszyscy jechaliśmy z opuszczonymi z wrażenia szczękami, które co i rusz zamykały się słowem „wow” i innymi odmianami achów i ochów.
Przy jednym z fjordów zatrzymaliśmy się, by zrobić obiado-kolację, wszak zbliżała się już 20. Wegetariańskie pesto smakowało wybornie albo wszyscy byliśmy już tak głodni 🙂 Równo o 23 stanęliśmy na kempingu w Reydarfjordur, by po szklaneczce whisky oddać się w objęcia Morfeusza.