- Skoszarowani na islandzkiej ziemi
- Wybuch Fagradasfjall
- Źródła, wodospady, deszcz i prysznic czyli woda, woda, woda …
- Czarne plaże, kolorowe kaniony, niebieskie lodowce
- „Epoka lodowcowa”
- Po wschodniej stronie Krainy Lodu
- Islandzkie safari
- Magiczny Snaefellsnes
- Golden Circle w oparach wulkanu
- Reykjavik na „do widzenia”
Dzisiejszy dzień upłynął nam pod znakiem wody. Zaczęliśmy od 4 km treku do Reykjadalur, doliny, która słynie w gorących źródeł. Dla mnie to trochę podróż sentymentalna, gdyż 4 lata temu ten sam szlak pokonywałam z Mamą. Od tego czasu jednak trochę się zmieniło. Droga ubita, a trawers szerszy więc nie taki straszny i zmieniony szlak dojściowy do samych źródeł. Coś się musiało obsunąć, więc wytyczono go po drugiej stronie rzeki. Niestety nie byliśmy tam sami. Towarzyszył nam autobus młodocianych, z których przynajmniej część mówiła po polsku. Kąpiel w rzece była przyjemnością, czego nie można powiedzieć o chwili, gdy mokre rozgrzane ciało styka się z zimnym powietrzem. Deszcz, który do tej pory nieśmiało kropił co jakiś czas, a teraz rozszalał się na dobre, pomógł nam podjąć decyzję o szybszym opuszczeniu rzeki i jeszcze szybszym ubraniu się. Opuszczamy dolinę w pośpiechu, jednak w połowie drogi niebo się wypogadza. Deszcz, a w zasadzie ulewa powraca, gdy zamykamy drzwi od kampera … To się nazywa wyczucie czasu!
Liofilizowana zupa rozgrzewa nas do dalszej drogi. Na cel obieramy Lava Centre, interaktywne muzeum, oferujące bardzo realistyczne symulacje trzęsień ziemi i wybuchów wulkanów. Niestety, tym razem musimy obejść się smakiem. Pandemia i brak turystów zamknęły to miejsce na długi czas, a ponowne otwarcie planowane jest na chwilę po naszym wyjeździe. Smuteczek, ale co zrobić?
Kolejny punkt na mapie zwiedzania to wodospad Seljalandfoss, a także niedaleki Kanion Gljufrabui, oddalony zaledwie 530 m od wodospadu. Nie wiem jak poprzednim razem minęłyśmy tę perełkę, ale na nasze usprawiedliwienie, kanion ponoć zupełnie niedawno wszedł do kanonu głównych atrakcji turystycznych. Wysoki na 50 metrów „mieszkaniec wąwozu”, bo to dokładnie oznacza jego nazwa po islandzku, jest absolutnie magiczny. Spada kaskadą wody, która rozbryzguje się wokół, zalewając wszystko i wszystkich milionami drobnych kropel.
Z kanionu idziemy prosto pod Seljalandfoss. Wyższy o 10 metrów od swojego poprzednika, również dostarcza niesamowitych wrażeń. Wyróżnia go ścieżka, którą można dostać się za wodospad, oczywiście ryzykując bycie całkowicie zmoczonym. Młody i Mariusz przetestowali wodoodporność swoich kurtek i spodni, spodnie nie okazały „wodospadoodporne” 🙂
Spod wodospadu jedziemy prosto pod Eyjafjallajokull, a w zasadzie pod muzeum, które opowiada o historii z 2010, kiedy to wybuch wulkanu i tony popiołu zasnuły niebo nad całą niemal Europą uziemiając samoloty i paraliżując ruch lotniczy na dobrych kilka dni. Muzeum zamknięte, a masyw lodowca schowany w chmurach, wiec nie uświadczyliśmy dobrego widoku.
A zatem prosto nad Skogafoss. W pierwotnym planie miało to być nasze miejsce noclegowe, ale dziwnym trafem wszyscy jednomyślnie postanowiliśmy jechać dalej, oczywiście po eksploracji wodospadu i jego okolic. Wysoki na 60 metrów i szeroki na niemal 30, położony jest na klifach dawnego wybrzeża. Otoczony z jednej strony masywem Eyjafjallajokull, Myrdasjokull z drugiej, skąpany w popołudniowym słońcu, zasłużył na miano jednego z najpiękniejszych wodospadów Islandii. Ten wyrok wydamy jednak na koniec wyjazdu. Wspięliśmy się po metalowych schodach na szczyt, z którego zrobiliśmy sobie krótki spacer na dwa kolejne malownicze wodospady: Hestavadsfoss oraz Fosstorfufoss.
A dalej do Vik, z nieplanowanym przystankiem na półwyspie Dyrholaey. Stromo i kręto na wjeździe oznacza moją panikę na zjeździe. Na szczycie mieliśmy może 10 minut. Wszystko w pośpiechu, a wiadomo, pośpiech jest złym doradcą. Aga nie zauważyła prętu z łańcuchami odgradzającymi ścieżkę od urwistego klifu, zaliczając spektakularny zawis na łańcuchu, Mariusz z kolei na brak czasu zwalił wyjątkowe kompozycje fotograficzne. Młody natomiast nawet nie zaliczył spaceru, gdyż 10 minut to za mało, by zmienić klapki na buty. Ja biegałam by sfotografować jak najwiecej, co chwila próbując sobie przypomnieć, czy byłam w tym miejscu. Nie pamietam bowiem ani latarni, ani łańcuchów i prętów, ani tego widoku na czarną plażę. Podczas powrotu zamknęłam rolety i oczy, by nie patrzeć na drogę zajazdową, niemniej Mariusz musiał poradzić sobie bardzo dobrze, bo wszyscy w jednym kawałku dojechaliśmy do Vik.
Na kampingu zdążyliśmy się rozstawić, zanim z nieba poleciały hektolitry ulewnego deszczu. W sumie w Vik nie powinno mnie to dziwić … 🙂