- Skoszarowani na islandzkiej ziemi
- Wybuch Fagradasfjall
- Źródła, wodospady, deszcz i prysznic czyli woda, woda, woda …
- Czarne plaże, kolorowe kaniony, niebieskie lodowce
- „Epoka lodowcowa”
- Po wschodniej stronie Krainy Lodu
- Islandzkie safari
- Magiczny Snaefellsnes
- Golden Circle w oparach wulkanu
- Reykjavik na „do widzenia”
Noc była krótka i pełna oczekiwań. Liczyliśmy na to, że gdy wstaniemy, na nasze telefony przyjdą już SMS-y potwierdzające, że nie mamy koronawirusa i możemy zacząć naszą podróż po Islandii. Niestety. Poranek rozczarował. Również gdy pod drzwi podstawiono nam torebki ze śniadaniem. Zwłaszcza że śniadaniem nie można było nazwać mufinki czekoladowej, batona z orzechami i słonych nerkowców.
Przy herbacie snujemy różne scenariusze i rozważamy warianty, gdy w końcu przychodzą wyczekiwane wiadomości. Aga z Łukaszem jadą odebrać kampera, co zajmuje im dobre dwie godziny. Szczegółowość instrukcji udzielanych przez pana z Mc Rent przechodzi wszelkie oczekiwania, wręcz zakrawając o absurd. Ale cóż. Swoje trzeba odstać, papiery uzupełnić i dopiero wtedy możemy ruszyć. Zatowarowanie w sklepie Bonus i zaczynamy naszą przygodę.
Przystanek pierwszy – wulkan Fagradalsfjall, który od marca tego roku spektakularnie wybucha, wyrzucając z siebie tony lawy o temperaturze kilku tysięcy stopni. Aby zobaczyć ten spektakl ognia trzeba przejść ok. 4 km przez pustkowia rodem z Tolkiena i podejść około 300 metrów w górę. Każdy wysiłek jest jednak wart tego, co się tam widzi. Krwistoczerwona magma wytryskuje zmieniając się za chwilę w czarną lawę przecinaną czerwonymi strużkami, który to widok prezentuje się niczym bogaty układ krwionośny. Lawa płynie czterema korytarzami, które skutecznie drąży od kilkunastu tygodni, a Islandczycy – świadomi swojej geologii – pomagają naturze znaleźć najbardziej optymalne ujścia poprzez wytyczanie koparką szlaku dla płynącej lawy. Trzy godziny minęły nam błyskawicznie, i tylko konieczność jechania dalej zmusiła nas do wstania, oderwania oczu od tego cudu natury i obrania azymutu powrotnego, zwłaszcza że plecaki w drodze powrotnej zrobiły się cięższe o kilogramy zastygłej lawy. I tu Mariusz znów nie zawiódł. Nie ma to jak wsadzić palce w szczelinę i odskoczyć z przerażeniem, bo.. – ku zaskoczeniu – gorące 🙂
Drugi i ostatni przystanek na dzisiejszej mapie zwiedzania to krater Kerid. Widziałam go w 2017 roku, ale od tego czasu bardzo ładnie zagospodarowano teren i przystosowano prawdopodobnie do corocznie zwiększającej się ilości turystów. Niestety słońce było już nisko, więc nie uświadczyliśmy widokówkowego turkusu jeziora, ale i tak było cudnie. Zrobiliśmy rundkę wokół krateru, kilka pamiątkowych fotek i wracamy do naszego kamperka. Dzisiaj nocleg w Hveragverdi, geotermalnym sercu Islandii. Wspólnie z przyjacielem Jackiem kończymy wieczór, a jasne niebo i piękne słońce kołyszą nas do snu 🙂 Zamykając oczy widzimy wybuchający wulkan …