- W krainie Oz czyli mocne przywitanie z północną Australią
- Kakadu National Park
- Litchfield National Park
- W kierunku Alice Springs! „Where the f*** is Alice?”
- Banka Banka via Mataranka
- Przecinając Zwrotnik Koziorożca
- Alice Springs czyli geograficzny środek Australii
- Uluru – święte miejsce Aborygenów
- King’s Canyon czyli szczęka w dół
- Mamuśki w Sydney
- Odkrywamy tajemnice Sydney
- Witamy w Górach Błękitnych
- Góry Błękitne
- Grand Pacific Drive
- Wallaby, Wallaroo, Kangaroo
- Święto Niepodległości na Górze Kościuszki
- Lake Entrances
- Wilsons Promontory National Park
- Przez Great Ocean Road do 12 Apostołów
- 12 Apostołów i inne cuda …
- Na koniec Melbourne
- Pożegnanie z Australią czyli porady praktyczne
Dwa ostatnie dni były mocno transferowe, albowiem pokonaliśmy prawie 600 kilometrów na odcinku z Kościuszki National Park – Sandy Point. Nocleg zrobiliśmy sobie w Lake Entrance, miejscu, gdzie ujście do cieśniny Bassa znajdują wody jezior Gippsland. Wody cieśniny ostatecznie zakończą swój żywot w Oceanie Spokojnym, który na tym odcinku jest mało spokojny. Wiatr wieje z prędkością ok. 50 km/h, jakby za chwilę miał przejść po wybrzeżu jakiś cyklon. Prognoza pogody niczego takiego jednak nie przewiduje, ale czopki z dup zrywa.
W Lake Entrances zatrzymujemy się tuż przy jeziorze, w bardzo przytulnym motelu, w jeszcze przytulniejszym pokoju. Popołudniem wychodzimy na spacer po okolicy. Mostem łączącym ląd z wyspą, która przecina rzekę Mitchell, przechodzimy na drugą stronę i w podgrupach idziemy dalej. Mama Hania i Łukasz idą na pobliską plażę surferów, a my z Dziunieczką wchodzimy na ścieżkę Entrance Walk.
2,5 km w jedną stronę, teoretycznie w godzinę, ale przy tempie Mamie Jadzi, skracamy czas dojścia tam i z powrotem do 1 godziny i piętnastu minut 🙂 Szlak wiedzie częściowo nabrzeżem, cześciowo lasem, w szpalerze suchych drzew, które wydają dźwięki, jakby mieszkały w nich ptaki. Ale to suche gałęzie wydają takie niepokojące odgłosy. Na szczycie wyspy pozostałości starej latarni morskiej z 1889 roku, która została zmodernizowana w 1986 i służy do dzisiaj jako punkt orientacyjny. W kanale wodna kipiel. Wody jezior i rzek rozbijają się o betonowe falochrony, na niebie sino granatowy spektakl, i wiatr, który wieje tak, że musimy połączyć z Mamą siły, by nas nie przewróciło.
W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o Ninety Mile Beach, czyli jedno z najdłuższych i ponoć najpiękniejszych pasm piasku, który rozciąga się wzdłuż wybrzeża. Wiatr jednak wwiewa nam piasek do oczu, a fale dochodzą do końca plaży, więc o spacerze w tym miejscu dziewięćdziesięciomilowej plaży można zapomnieć. Muszelki odprowadzają nas daleko poza obecne pasmo plaży, co świadczy o tym, że kiedyś woda musiała się mocno wedrzeć w ląd.
Gdy kończymy nasz spacer, Mama Jadzia podchodzi do tablicy informacyjnej, na której, obok porady w stylu „weź wystarczającą ilość wody”, jest również informacja co robić gdy spotka się węża. Okazuje się, że mieszkają tu jadowite węże, a spotkania z nimi nie należą do rzadkości. Gdy Mama uświadamia sobie gdzie była, oznajmia, że nie poszłaby ze mną gdyby wcześniej wiedziała o wężach. Dobrze że i ja nie wiedziałam, bo źle bym się czuła nie mówiąc jej o tym, a tak sytuacja czysta …
Wracamy do hotelu, staczając walkę z wiatrem, który wiał nam mocno w twarz utrudniając przejście powrotnego kilometra.