- W krainie Oz czyli mocne przywitanie z północną Australią
- Kakadu National Park
- Litchfield National Park
- W kierunku Alice Springs! „Where the f*** is Alice?”
- Banka Banka via Mataranka
- Przecinając Zwrotnik Koziorożca
- Alice Springs czyli geograficzny środek Australii
- Uluru – święte miejsce Aborygenów
- King’s Canyon czyli szczęka w dół
- Mamuśki w Sydney
- Odkrywamy tajemnice Sydney
- Witamy w Górach Błękitnych
- Góry Błękitne
- Grand Pacific Drive
- Wallaby, Wallaroo, Kangaroo
- Święto Niepodległości na Górze Kościuszki
- Lake Entrances
- Wilsons Promontory National Park
- Przez Great Ocean Road do 12 Apostołów
- 12 Apostołów i inne cuda …
- Na koniec Melbourne
- Pożegnanie z Australią czyli porady praktyczne
Dzisiejszej nocy tymczasem odwiedzają nas Dingo. Te dzikie psy, które nie mają najlepszej reputacji, wałęsają się nocą w poszukiwaniu jedzenia. U nas nie brakuje resztek, albowiem nadmiar jedzenia ląduje w koszu, co u wszystkich niemal Europejczyków budzi skrajne emocje. Dingo są w gruncie rzeczy bardzo strachliwe i gdy tylko ktoś z nas się przebudził i podniósł głowę, natychmiast uciekały.
Pobudka o 4.00 nad ranem, gdyż w planach dzisiaj King’s Canyon, ostatnia atrakcja wyjazdu. Rozgwieżdżone niebo było jedyną motywacją do tego, by wstać o tak nieludzkiej porze. Szlak, którym mamy iść, jest ponoć wymagający. Dobrze, bo mam wrażenie, że ostatni tydzień spędziliśmy w samochodzie przemierzając australijskie bezdroża Północnego Terytorium.
Zaczynamy tuż przed 6, kiedy temperatura powietrza nie przekracza jeszcze 30 stopni. Pierwsze wzgórze nosi znamienną nazwę „Heart Attack Hill” ze względu na 100 metrowe przewyższenie, które pokonuje się w 15 minut. Może jest stromo, ale o zawale nie ma mowy 🙂 Potem idzie się już kanionem, góra – dół – góra – dół, ale miejsce ma klimacik. Czerwone skały, co i rusz przecięte rynnami, którymi pewnie kiedyś – miliardy lat temu – płynęła woda. Zresztą ewidentne ślady jej bytności zachowały się w formie Rajskiego Ogrodu, w którym jest oczko wodne, palmy i trochę innej zielonej roślinności.
Po półtorej godzinie spotykamy drugą część grupy, która zrezygnowała z tego „forsownego” treku i wybrała łatwiejszą trasę. A trek nie był forsowny w ogóle, był natomiast zdemonizowany zarówno przez naszego przewodnika jak i parkowych rangersów. Domyślam się, że w południe może być ciężko z uwagi na wysokie temperatury, które przekraczają 40 stopni, ale wystarczy napisać, że ten trek się robi między 6 a 9, a nie zniechęcać ludzi do niego. Chyba że tak ma tylko Shannon …
Canyon bardzo nam się podobał. Do tego stopnia, że uważamy to, póki, co za atrakcję wyjazdu. Warto było znosić szeryfa Shannona, jego chamskie odzywki, totalne olewactwo i najmniejszą linię oporu, by zobaczyć to cudo natury.
O 9.00 jesteśmy już w autobusie gotowi do odjazdu. Do Alice Springs dojeżdżamy ok. 16.00. Meldujemy się w hotelu Jump-In Alice Hotel i po pierwszym posiłku człowiek chce zrobić Jump-Out. To najgorzej wydane 70 dolców w Australii, póki co. Piwo smakuje jak siki, burger wegetariański różni się tylko brakiem mięsa, a wszystko kosztuje jakby była to wykwintna restauracja z gwiazdkami Michelina. No nic, przeżyjemy … 🙂