- W krainie Oz czyli mocne przywitanie z północną Australią
- Kakadu National Park
- Litchfield National Park
- W kierunku Alice Springs! „Where the f*** is Alice?”
- Banka Banka via Mataranka
- Przecinając Zwrotnik Koziorożca
- Alice Springs czyli geograficzny środek Australii
- Uluru – święte miejsce Aborygenów
- King’s Canyon czyli szczęka w dół
- Mamuśki w Sydney
- Odkrywamy tajemnice Sydney
- Witamy w Górach Błękitnych
- Góry Błękitne
- Grand Pacific Drive
- Wallaby, Wallaroo, Kangaroo
- Święto Niepodległości na Górze Kościuszki
- Lake Entrances
- Wilsons Promontory National Park
- Przez Great Ocean Road do 12 Apostołów
- 12 Apostołów i inne cuda …
- Na koniec Melbourne
- Pożegnanie z Australią czyli porady praktyczne
Dzisiaj więc Lichfield National Park. Zaczynamy od zwiedzania termitier. Jest podobno 350 gatunków termitów, a te, które w Malezji podcięły Mariana nie mają nic wspólnego z ich australijskimi pobratymcami. Budują swoje gigantyczne kopce z własnych odchodów i błota, a kiedy ta zawiesina stwardnieje, jest jak najtrwalszy cement, wykorzystywany zresztą często do budowy dróg. Budowle są w kształcie katedr lub cienkich, płaskich konstrukcji ukierunkowanych na magnetyczną północ.
Dalej zwiedziliśmy Florence Falls, uroczy zakątek, gdzie dwa wodospady spływają do basenu z krystalicznie czystą wodą. Analiza ryzyka wyszła znów na plus, choć zaczęłam zauważać, że u Fibaka granice akceptacji ryzyka zaczęły się przesuwać.
– Myślisz, że tu są krokodyle?
– Mogą być, ale te słodkowodne, więc nas nie zaatakują …
– Aha … ?
Miejsce było urocze i przez dłuższy czas mieliśmy je wyłącznie dla siebie. Czas jednak nagli, więc jedziemy dalej, do Buley Rockhole. Tam bawiliśmy się niczym dzieci, skacząc do basenu czy pluskając się na płyciźnie. Na całość atrakcji składał się strumień wody opadającej kaskadami w dół, tworzący miejscami bardzo głębokie baseny, z których ciężko się wydostać po śliskich kamieniach.
Casey dał nam dziś nieco czasu, ale około południa zbiera nas na lunch, a potem jedziemy w kierunku Wonga Falls. Po drodze spotyka nas deszcz, który jest zapowiedzią zbliżającej się pory monsunowej, jednak kiedy dojeżdżamy na miejsce nie pada. Są tylko sine chmury …
Nie decydujemy się tu na kąpiel, bo nie ma żadnych wątpliwości, że są krokodyle.
Te słodkowodne tu są na pewno, a my nie mamy zamiaru sprawdzać na sobie, czy one rzeczywiście żywią się tylko rybami i gdzie przebiega ich granica irytacji, za którą mogą zaatakować same z siebie.
Idziemy więc na spacer na wzgórze, skąd widać pięknie zielone, monsunowe lasy. W połowie naszej drogi widać jednak tylko granatowe chmury, z których niebawem zaczyna padać. Potem padać intensywnie, w końcu lać, a koniec jest to oberwanie nieba. Dochodzimy do grupy całkowicie zmoczeni, na szczęście jest jednak ciepło, więc przynajmniej nie marzniemy.
To był ostatni przystanek na trasie zwiedzania Parku Litchfield. Teraz wracamy już do Darwin, skąd jutro odejdziemy wgłąb Terytorium Północnego.