Narodowy szczyt jest. Jest.
Długie podejście jest. Jest.
Szczyt broni dostępu w końcowej fazie. Broni.
Tłumy na szczycie są. Są.
A zatem jak polski Giewont 😉
Wczoraj na spokojnie przyjechaliśmy do Szczyrbskiego Plesa. Trasa z Warszawy przez Radom-Kielce-Kraków-Rabka-Jurgów zajęła nam równiutkie 7 godzin z przerwą na lekki obiad. Wieczorem poszliśmy do okolicznej knajpy. Szukaliśmy knedlików z gulaszem, ale znaleźliśmy tylko bardzo drogie piwo, którego nie byliśmy w stanie zmęczyć do końca. Wczesna noc, albowiem zależało nam na jak najwcześniejszym wstaniu i wyjściu na szlak. Deszcz i burze nas do tego zmotywowały.
O 6.00 jesteśmy na nogach. Śniadanie, pakowanie i po 7.00 wychodzimy z naszego apartamentu w Studentskiej Ubytowni. Warunki skromne, ale jest czysto i miło.
Parkujemy furę w Tri Studnicky (5 € za dzień) i zaczynamy tę nierówną walkę 🙂
Podejścia czeka nas sporo, bo niemal 1400 metrów, ale wierzymy, że coś nam jeszcze zostało z kazachsko-kirgiskiej zaprawy oraz aklimatyzacji wysokogórskiej, która teoretycznie powinna pomóc.
Idzie się dobrze. Szlak jest bardzo jednostajny. Wiedzie tylko pod górę.
Na początku szeroki, ziemisty, niekiedy wystają korzenie drzew. W miarę zdobywania wysokości, coraz więcej kamieni. Najpierw małych, pojedynczych, luźnych, a potem coraz większych i liczniejszych. Na wysokości 1950 m robimy postój na herbatę i doładowanie energii. Odpoczynek też się przyda.
Dalej Idziemy zalesionym i porośniętym gęsto kosodrzewiną grzbietem południowo-zachodniego ramienia Krywania, który wyprowadza nas do Krywańskiego Żlebu. W tym miejscu nie mamy już gór wyłącznie dla siebie. Ciszę zakłócają głosy turystów, którzy schodzą się tu z dwóch szlaków prowadzących na szczyt, a jednostajny zielony kolor ustępuje granitoidowi tatrzańskiemu ubarwionemu kolorowymi koszulkami podchodzących. Tu kończy się też łagodne podejście, a zaczyna ostre i kamieniste. To nie miejsce na kijki, albowiem w niektórych miejscach naprawdę przydają się obie ręce.
Po wyjściu na grań, idziemy szlakiem, który doprowadza nas do Małego Krywania (2334 m n.p.m.). Łapiemy na nim chwilę oddechu. Ale nie długo, bo chcemy mieć już za sobą wejście na szczyt. Cały czas bowiem istnieje ryzyko burzy i deszczu. Niebo się kotłuje od rana i pozwala nam dostrzec cel dzisiejszej wędrówki tylko raz i tylko na chwilę, cały czas zasłaniając szczyt mgłą i chmurami. Cała trudność pierwszego fragmentu finalnego podejścia na górę polega na tym, że ma się już w nogach 1200 m przewyższenia i ostatnie metry w górę ciążą.
Ale Krivań broni do siebie dostępu na ostatnim fragmencie. Tu się już nie podchodzi. Tu się „wgramala”. Widok ludzi podchodzących na czterech jest tutaj standardem, co tylko potwierdza, że Darwin miał rację twierdząc, że homo sapiens pochodzi od małp. Gdzieniegdzie muszę się zastanowić jak postawić stopę, by mi się nie ześlizgnęła oraz patrzę uważnie gdzie najlepiej jest się chwycić skały. Na szczęście teren nie jest mocno wyeksponowany, więc podejście w górę sprawia mi przyjemność. Choć nie odmawiam sobie burczenia pod nosem w stylu „to zwykły szlak. Nie pamietam żadnych trudności”. Tak to jest wierzyć Fibakowi. Już wiem, że dobrze to on pamięta tylko wyniki meczów, a nie listy zakupów czy detale tatrzańskich szlaków.
Ostatecznie udaje nam się wgramolić na szczyt Krivania (2495 m n.p.m.). Ten otula mgła, więc nie mamy okazji podziwiać podobno rozległej i urokliwej panoramy.
Krivań to ciekawa góra. Niemal do końca XVIII wieku była uznawana za najwyższy szczyt Słowacji, dopóki nie została zdetronizowana przez Gerlach. Pozostaje wciąż jednak drugim po Rysach najwyższym szczytem dostępnym dla turystów, oferując najwyższa wysokość względną w całych Tatrach nad położoną pod nim Doliną Koprową (1300 m). Na zboczach Krivania już w XV wieku działały kopalnie złota.
Robimy pamiątkowe zdjęcie z krzyżem, który widnieje na słowackiej fladze. Zaczyna się robić tłoczno, widoków nie ma, do tego zaczynają spadać krople deszczu, w związku z tym zarządzamy wycof. Jedzenie i herbata muszą zaczekać do rozwidlenia szlaków.
Zejście, które przy podejściu majaczyło w mojej wyobraźni jako conajmniej trudne, w sumie idzie gładko. Teren jest wymagający, trzeba w nim zachować ostrożność i koncentrację, ale prawda jest taka, że zawsze znajdzie się miejsce na stopę czy dobry chwyt na ręce. 45 minut później meldujemy się na rozwidleniu szlaków.
Kabanosy i gorąca herbata smakują jak najwyborniejsze rarytasy. Odpoczywamy chwilę i schodzimy dalej.
1400 metrów zejścia czuję się w kolanach, zwłaszcza jak nie odpoczywa się po drodze. Gdzieś na wysokości 1450 metrów niebo zaczyna groźnie pomrukiwać. Przyspieszamy tempa.
Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy partyzanckim bunkrze, gdzie 14 stycznia 1945 roku zginął 7-osobowy oddział partyzancki Vysokie Tatry. Taka szkoda tych młodych ludzi, biorąc pod uwagę, że wyzwolenia Słowacji nastąpiło niewiele później – 4 kwietnia 1945 roku.
O 15.15 otwieramy kofolę, która czekała na nas w samochodzie na parkingu.
Czuję w nogach każdy metr w górę i dwa razy każdy metr w dół. Fibak jest chyba w nielepszym stanie. Wracamy umordowani ale szczęśliwi.
Komentarze (6)
A propos :” na czterech” – przypowieść wujka Cz. …”spotyka góral drugiego górala, który poszedł z ceprem w góry i ten pierwszy pyta ” Stasek co ty robis? – Pana prowadze – A ja myślołek, ze ty go pasies” :))))
Zapomniałem już o tej historii 😉
A propos :” na czterech” – przypowieść wujka Cz. …”spotyka góral drugiego górala, który poszedł z ceprem w góry i ten pierwszy pyta ” Stasek co ty robis? – Pana prowadze – A ja myślołek, ze ty go pasies” :))))
Koni nie ma jak w Kirgizji na polanie, ale też jest ładnie
Widzieliśmy 2 (słownie dwie) kozice – liczą się?
Zdjęć na dowód nie mamy, bo były zbyt daleko, jak na możliwości naszego szerokokątnego obiektywu 😉
Koni nie ma jak w Kirgizji na polanie, ale też jest ładnie