- Niekończący się transfer z Warszawy do Kirgistanu
- Ostatni przyczółek cywilizacji
- Początek górskiego trekkingu – dolina Yeti Oguz
- Strome wejście na przełęcz Telety (3859 m n.p.m.)
- Nocleg z widokiem marzeń – Jezioro Ala-Kul
- Mrożąca krew w żyłach Przełęcz Ala-Kul (3950 m n.p.m.)
- Prawdziwy trekking na lekko po dolinie Araszan
- Wyprawa na lodowiec
- Powrót do Złotego Araszan
- Pożegnanie z kirgiskim Tien Shanem i porterami
- Biszkek by night
- Smaczki granicy kirgisko-kazachskiej
- Żegnaj Kirgistanie
- Kirgistan 2019 – practical tips
Dostaliśmy dzisiaj łupnia w dupnia … Ale jak się pretenduje do bycia pierwszą flanką grupy drugiej, a ląduje się jako ostatnia flanka grupy pierwszej, to nie mogło się inaczej skończyć.
Wczoraj padliśmy. Mieliśmy ponad 800 metrów wysokości w nogach i 1200 m zejścia. Partnerzy zorganizowali ognisko dla nas, ale o godz. 21.30 wszyscy byli już w namiotach. Dziś miał być bowiem równie ciężki dzień.
Wychodzimy z Karakol Base Camp ok. 9.30. Wcześniej trwały poszukiwania naszej miski i dwóch łyżek, które zniknęły spod namiotu i dziwnym trafem znalazły się dwa namioty dalej. Hmmm … nie wierzę w przypadki!
Dziś droga tylko w górę, co jest odpoczynkiem dla naszych zmaltretowanych kolan. Co nie oznacza, że będzie łatwo, bo mamy do przejścia jakieś 1000 metrów w kierunku lodowcowego jeziora Ala – Kul położonego na wysokości 3550 m n.p.m.
Początkowy szlak wiedzie lasem. Piotr narzuca takie tempo, że niebawem wyprzedzamy grupę Japończyków, którzy ruszyli sporo przed nami. Jego tempo dzieli automatycznie naszą grupę na dwie, szybszą oraz tę trochę wolniejzą. I w zasadzie tylko my nie umiemy się zdecydować, czy iść na końcu „dzików i hartów” czy na początku grupy „spacerowej”. Droga w większości piaskowo-kamienista i cholernie stroma. Po zdobyciu niemal 3000 m wysokości szlak się wypłaszcza, ale robi się bardziej kamienisty. Doprowadza do jurty, która pełni tutaj rolę schroniska. Można kupić zimną colę i zimne piwo 🙂
Po dłuższej przerwie ruszamy dalej. Przed nami wciąż jakieś 600 metrów przewyższenia. Idziemy w górę rzeki, która opada kaskadą małych wodospadów. Tutejsze góry mają dwa oblicza, na początku są zielone oraz zadrzewione i teoretycznie bardziej przyjazne, u góry zaś są skaliste, mroczne i raczej złowrogie.
Dłuższą przerwę robimy sobie przy wodospadzie. Musimy mieć w sumie niezłe tempo, bo do tej pory wyprzedził nas wyłącznie jeden tragarz, a zostało nam tylko 220 metrów przewyższenia. Czekamy tam na grupę Oli, która dołącza do nas po około 30 minutach. Wszyscy bez wyjątku są zachwyceni krajobrazami.
Gdy mijają nas kolejni tragarze, ruszamy. Łukasz wygląda na zmęczonego i faktycznie jest. Niesie większość gratów, łącznie z moim ciężkim aparatem, gdyż bardzo dokucza mi lewy bark. Trekking na lekko jest w istocie trekkingiem na prawie lekko. Nie można zlekceważyć 7-8 kilogramów na plecach, kolejny dzień z rzędu. Obawiam się, że straci koncentrację, a ostatni fragment jest wymagający. Nie budzi u mnie paraliżującego strachu, bo korzystam z rad Łukasza i przy podchodzeniu patrzę wyłącznie na szlak i buty osoby przede mną. W końcowym etapie szlak mocno stromieje tak, że trzeba było kilkukrotnie odrzucać kijki, by użyć obu rąk.
Wychodzimy na grań. A tam otwiera się widok na fantastycznie turkusowe jezioro Ala-Kul. Jakieś 20 minut póżniej dochodzi Ola z drugą grupą. Nasi przewodnicy decydują, że mimo braku miejsca nocujemy tutaj, choć w drugiej koncepcji mieliśmy iść jeszcze jakieś 150 metrów do kolejnego miejsca postojowego. Cieszę się, że tu zostajemy, bo Łukasz wygląda na wykończonego. Ja zresztą też.
Wychodzi to przy rozbijaniu namiotu, kiedy każda próba wbicia śledzia w skaliste podłoże kończy się brakiem oddechu. Ale udaje nam się w końcu rozbić nasz sfatygowany namiot TNF. Jak słusznie wszyscy zauważają, mamy „najgorszą” miejscówkę w rejonie. Z bajecznym widokiem na jezioro i otaczające je szczyty 🙂
Kolacja o 19.30, a potem każdy mości się w swoim gniazdku, albowiem na wysokości 3500 metrów wieje lodowym chłodem …