Myśl jednak ciałem się nie stała. Śniadanie zjedliśmy, choć nasze żołądki próbowały bojkotować pokarm, a i głowa była wciąż wczorajsza. Po śniadaniu jakoś szybko naszedł lunch, po którym zdecydowaliśmy się dotrzeć na plażę. Spacer i wiatr, którego nie czuć na basenie, a także chłodna woda morska miały nam pomóc dojść do siebie. Mnie pomogły szybciej, ale też dnia poprzedniego przyjęłam jednak mniejszą dawkę płynów wyskokowych.
Łukasz powrócił do żywych dopiero wieczorem, kiedy właściwie schodziliśmy z plaży. Po kąpieli i kolacji wybraliśmy się na spacer po plaży, w zasadzie czekając na samochód, który miał być gotowy na 20.30. W sumie przez przypadek trafiliśmy na koncert rockowej grupy, która nazywała się „the headliners”. Niech nikogo nie zmylą hipsterskie trampki wokalisty. W repertuarze znalazły się znane rockowe kawałki, a dodatkowo wytworzyła się całkiem przyjemna atmosfera. Mieliśmy chyba najlepszą miejscówkę w barze, siedząc dokładnie naprzeciwko zespołu. Podawany sok ze świeżych pomarańczy dopełnił mojego radosnego nastroju. Kapela składała się z 5 chłopa, z których naszą uwagę przykuło dwóch: gitarzysta basowy z uwagi na to, co wyprawiał z gitarą oraz koleś grający na klawikordzie, który wymyślał cuda, by nie umrzeć z nudów. Nie każdy grany kawałek uwzględniał wciskanie tego jednego klawisza klawikordu.
Po koncercie Łukasz zrobił jeszcze dwa podejścia do odbioru samochodu. Za drugim razem wrócił z kluczykami do Suzuki Jimmy, który mieliśmy odstawić następnego ranka (!). W końcu rujnowało nam to plany wyjazdowe… No dobra, tylko trochę, ale na potrzeby dramatyzmu względem firmy wypożyczającej samochody użyliśmy tego argumentu. Po koncercie, wsiedliśmy do czerwonego Jimmy, wróciliśmy do hotelu i niemal od razu padliśmy.