Przygotowania do wyjazdu zaczęły się dopiero, gdy skończyliśmy pracę. Poza kupieniem olejków do opalania, które i tak nabyliśmy przy okazji innych zakupów, nie tknęliśmy walizek. Szybkie pakowania mają swój urok, ale i konsekwencje, jak np. brak znalezionej ładowarki do aparatu. Dobrze, że Mariany mają ten sam model. O 23 byliśmy już gotowi i czekaliśmy już tylko na Marianów, którzy obiecali zawieźć nas na lotnisko o 3 nad ranem.
Odebraliśmy nasze bilety z terminala nr 2 i przeszliśmy na terminal 1 do odprawy, tylko po to, by po chwili wrócić na terminal nr 2. Odprawiono nas błyskawicznie, tak jakby w nocy pracowano tam na akord. o 4.40 byliśmy już w samolocie i choć ten wystartował z opóźnieniem, nam to absolutnie nie przeszkadzało. Nieprzespana noc zrobiła swoje, gdyż usnęliśmy jeszcze przed startem.
Łukasz miał trochę więcej szczęścia gdyż nie słyszał płytkich rozmów z tyłu fotela, przeplatanych dosadnymi „panienkami”. Wylądowaliśmy płynnie po niespełna 3 godzinach i o dziwo na pasie startowym, choć miałam wrażenie do ostatniej chwili, że będzie to raczej wodowanie. Lotnisko położone jest dosłownie przy morzu.
Po wyjściu z samolotu przywitał na …upał, Przyjemny upał, a nie taki lepki jak ten znany nam z Bangkoku i trochę bardziej wietrzny niż ten w Egipcie. Następnie autobusem nr 110 dojechaliśmy do naszego hotelu Mediterraneo po 1,5 godziny jazdy. Pokój – no cóż te najlepsze zawsze ma ktoś inny, ale w sumie nie trafiliśmy najgorzej. Czysto, schludnie i co najważniejsze bez robaków jak np. na Lazarotte.
Szybki prysznic przywrócił nas do życia. Następnie krótki rekonesans po hotelu i spotkanie z rezydentką, które kompletnie nic nie wniosło. Potwierdziło natomiast naszą nienajlepszą opinię o polskich rezydentach.
Po tym bezowocnym spotkaniu zjedliśmy lunch, czyli nasz pierwszy posiłek od czasu najdroższego hot-doga w życiu, jakiego zjedliśmy na lotnisku w Warszawie o 4 nad ranem. W sumie na lunch nic specjalnego nie zaserwowano, ale znalazłam coś dla siebie, Łukasz też. Włoskie spaghetti nawet na greckiej ziemi zawsze smakuje wybornie. Tuż po lunchu wybraliśmy się na jeden z dwóch hotelowych basenów. Na basenie wersja All-inclusice, czyli walka o leżaki. Znaleźliśmy swoje miejsce w cieniu, po czym momentalnie zasnęliśmy. Dobrze, że zdążyliśmy posmarować się olejkiem, bo słońce grzeje niemiłosiernie nawet popołudniu. Po odżywczej drzemce było piwo, kąpiele w basenie i kolacja, o której poszliśmy spać na kolejne 12 godzin